Steealheady na pompony czyli Alaska 2015 / 2016-03-28 14:53:34

   29 kwietnia spotkała się cała nasza ekipa /składająca się z kolegów od Rzeszowa po Jelenią Górę/ na lotnisku we Frankfurcie. Po kilku godzinach lotu wylądowaliśmy w Seattle gdzie mieliśmy 20 godzin przerwy i zarezerwowany hotel. Nazajutrz odlot do Yakutat z międzylądowaniem w Juneau. Jakież było nasze zdziwienie gdy w samolocie z Seattle prawie co drugi wsiadający pasażer w miał ręku tubę z wędką. Wypływały z tego dwa wnioski. Pierwszy /korzystny/, że w rzece jest ryba a drugi /mniej zadawalający/, że nad rzeką nie będziemy sami /o naiwności ludzka/ – co się niestety wkrótce sprawdziło. Po 3,5 godzinnym locie i możliwości podziwiania cudnych lodowców wylądowaliśmy w Yakutat. Na lotnisku oczekiwały na nas dwa rozklekotane Chevrolety, którymi dojechaliśmy /robiąc po drodze niezbędne zakupy / do Leonard,s Lending Lodge, która była naszą bazą przez cały okres pobytu. Warunki w lodge wyśmienite. Cały dom składał się z dwóch części a w każdej z nich po dwie dwuosobowe sypialnie, łazienki, kuchnie z pełnym wyposażeniem i wielki pokój dzienny. Dom położony kilkanaście metrów nad zatoką /Yakutat Bay/ Oceanu Spokojnego i z tarasu widoczne spławy jakiś ryb. Po rozpakowaniu się i szklaneczce alaskańskiej whisky pojechaliśmy rozejrzeć się po okolicy jako, że z przewodnikami umówiliśmy się od następnego dnia.

   Nazajutrz rano po śniadaniu jedziemy do ujścia rzeki gdzie mieli na nas czekać przewodnicy. Meldujemy się o 6.30 i dwóch przewodników na dwóch łodziach płaskodenkach / ze znakomitymi i bardzo szybkimi oraz zwrotnymi silnikami strumieniowymi/ już na nas czeka. Podzieliliśmy się na dwie grupy, wskakujemy do łodzi i czekamy na odpłynięcie. Nasi przewodnicy też jednak na coś czekają. Po chwili okazuje się, że już teraz mamy rozłożyć wędki. Nieco zdziwieni, że już teraz a nie na miejscu rozkładamy muchówki, przeciągamy linki przez przelotki i zaczynamy wiązać przypony. W tej chwili jednak przewodnik przerywa nasze przygotowania, bierze wędkę od któregoś z kolegów i sam zaczyna wiązać zestaw a nam oczy wychodzą ze zdziwienia. Do linki muchowej przywiązuje 50-70 cm żyłki /tak na oko 0,5 mm/ do tego przypon 1,5 – 2 m z żyłki 0,4 mm i na koniec spory kuty haczyk /taki karpiowy/. Około 30 cm przed haczykiem zaciska na żyłce dwie śruciny 7-9 mm średnicy a metr wyżej małą piłeczkę – tak ze dwa centymetry średnicy – coś jak kula wodna. Do haczyka natomiast dowiązuje /specjalną pętlą utworzoną z przyponowej żyłki/ 5-6 różnokolorowych pasemek sztucznej włóczki, które następnie nożyczkami strzyże w kuleczkę o średnicy 1,5 do 2 cm. Wyglądem przypomina to pompon od czapeczki krasnoludka i od razu taka nazwa do tego przylgnęła. Ot i „klasyczny” zestaw muchowy gotowy. Nie bardzo tylko rozumiemy po co wędka muchowa i linka skoro tym prawie rzuca się jak spinningiem. Do mojego zestawu Frank /nasz przewodnik/ dodał jeszcze jedno udziwnienie a mianowicie do haczyka z pomponem dowiązał na 20 centymetrowej żyłce drugi haczyk z plastikową pomarańczowo-różową kuleczką o średnicy 1 cm. To wszystko miało imitować ikrę a wielokolorowy pompon miał pod wodą wytwarzać jakieś odblaski.

   Tak wyposażeni z rykiem silników ruszyliśmy w górę rzeki. Frank tłumaczył nam, że ten rok jest dość nietypowy z uwagi na mniejszy poziom rzeki niż normalny oraz dlatego, że steelhead wyjątkowo wcześnie wszedł z oceanu do rzeki. Frank kierując łodzią cały czas stał na rufie i w bardzo czystej wodzie wypatrywał ryb. Od czasu do czasu słyszeliśmy : „doly”, „doly” /chodziło o dolly varden/ lub steelhead. Gdy jednak wypatrzył tylko pojedynczą rybę to łodzi nie zatrzymywał. Dopiero po kilkuset metrach dobił do brzegu, kazał nam wysiąść i łowić. Już po kilku rzutach tymi zestawami mieliśmy na kijach steelheady. Większość jednak spadła co kładliśmy na karb braku umiejętności i doświadczenia w łowieniu i holowaniu ryb pomponowym  zestawem. Po tych pierwszych próbach wsiedliśmy do łodzi i dalej w górę. Po chwili zobaczyliśmy coś co przyprawiło nas o niebotyczne zdumienie. Otóż gdy Frank na odcinku kilkudziesięciu metrów wypatrzył pojedyncze ryby to zawracał, przepływał im prawie nad głowami i zaganiał w jedno miejsce. Wyglądało to jak spęd bydła czy owiec do zagrody. Po dwóch-trzech takich nawrotach stawał i zapraszał do wędkowania. Wydawać by się mogło, że po czymś takim przez dobę nie ma po co pokazywać się w takich miejscach ale ryby naprawdę brały!!!  Następne miejsce wybrane przez Franka to przewężenie rzeki z wiklinami na jednym brzegu i przytopionym ogromnym świerkiem wzdłuż drugiego. Dwóch kolegów wyskoczyło na brzeg i poszli kilkadziesiąt metrów w górę a ja z Andrzejem łowiliśmy z łódki. Rzucałem pod wikliny i w pięciu rzutach miałem trzy steelheady z czego dwa niestety po krótkim holu spadły. Trzeci – całkiem przyzwoity mierzył 74 cm. W tym samym czasie Andrzej przy świerku zapiął ogromnego pstrąga. Nie było mowy aby go choć przez chwilę utrzymać na wędce i skutek był do przewidzenia. Steeahead wjechał w gałęzie świerka, jeszcze trochę było go czuć na wędce ale po chwili wypiął się nie wprawiając tym Andrzeja w „najlepszy” humor. Zaraz jednak go sobie poprawił łowiąc w kilku rzutach przy tym samym świerku dwa pstrągi powyżej 70 cm. Koledzy z brzegu też mieli czym się pochwalić po powrocie do łajby.

   Przez resztę dnia przemieszczaliśmy w górę rzeki łowiąc jak dotychczas i z podobnymi efektami. Po kilku godzinach spotkaliśmy kolegów z drugą łódką. Również oni mieli podobne wyniki i to zarówno w złowionych rybach jak i w tych, które niestety okazały się sprytniejsze od nich. Pod wieczór przewodnicy zarządzili odwrót i wróciliśmy do ujścia rzeki czyli do miejsca startu. Wieczór w domu upłynął pod znakiem opowiadań, wymianie wrażeń i doświadczeń oraz pierwszych próbach samodzielnego wiązania i strzyżenia pomponów.

   Parę słów o rzece Situk. Uważana jest za najlepszą seelheadową rzekę świata. Każdego roku wchodzi do niej 12 000 – 14 000 steelheadów.  Rzeka ma tylko 18 km długości a więc łatwo wyliczyć ile wiosną jest ryb na każdym kilometrze czy 100 metrach. Przeciętna szerokość rzeki to kilkanaście metrów z wieloma płytszymi rozszerzeniami do 25 m. Dojazd do rzeki możliwy jest tylko w dwóch miejscach. U góry przy moście o nazwie „most 9-tej mili” /bo taka jest odległość od ujścia/ i na dole w pobliżu ujścia do oceanu. Dojście natomiast to ścieżynka długości ok. 3,5 km od owego mostu w dół i druga ścieżka długości 2 km od miejsca cumowania łódek w górę. Pozostała część rzeki jest niedostępna z uwagi na otaczające ją lasy ale całą można przejść brodząc w nurcie – oczywiście przy takim poziomie wody jaki zastaliśmy w tym roku. Można też wynająć sobie łódkę z wiosłami – wynajmujący dowiezie ją na „most 9-tej mili” – i spływać cały dzień do ujścia, gdzie łódka jest odbierana przez właściciela. Do  Situk River  wstępują też / czerwiec – lipiec / kingi ale w ilościach mniejszych niż w innych okolicznych rzekach i dlatego przewodnicy przenoszą się właśnie na nie. W okolicach Situk płynie kilka rzek / w tym duża Dangerous River wypływająca z pod lodowca i niosąca mleczną wodę oraz bryły lodu / nad którymi jednak nie widzieliśmy ani jednego wędkarza i sami też nie podejmowaliśmy  prób wędkarskich.  W pobliżu płynie też kilka strumieni /creek/ w których wypatrzyliśmy pstrągi ale nie były chętne do współpracy. W lasach na rzeką występuje duża ilość niedźwiedzi o czym przypominają znaki drogowe ale na szczęście nie mieliśmy z nimi żadnego kontaktu.

    Drugiego dnia rano ponownie meldujemy się przy  ujściu rzeki i wspólnie z przewodnikami powtarzamy poprzedni dzień, penetrując ponad połowę dolnej części rzeki. Na obu łódkach wyniki też były zbliżone do pierwszego dnia. Od trzeciego dnia zaczynają się schody bo nie mamy już przewodników. Część ekipy jedzie na „most 9-tej mili” i schodząc w dół obławia kilka kilometrów, mając później znaczne problemy powrotne /brak ścieżki i przedzieranie się przez gęsty las /. Druga część jedzie do ujścia i łowi 2 dwa kilometry w górę. Wyniki obu grup porównywalne ale słabsze niż przez pierwsze dwa dni. Nie wynika to jednak z braku łodzi i przewodników ale z zachowania ryb. Po pierwsze świeżych ryb z oceanu wchodziło już bardzo mało a te które były w rzece zaczęły przystępować do tarła. Zaczęliśmy obserwować pierwsze pary ryb w miłosnym uniesieniu i to na wodzie nie przekraczającej kolan. Widoczne były też pierwsze już gniazda tarłowe. Zjawiska te widzieliśmy zarówno przy brzegach jak na środku rzeki. Ryby traciły także swój srebrny kolor a przybierały barwy tarłowe tj. czerwonawe boki lub czerwone pręgi a w późniejszym okresie prawie całe ciało stawało się bordo-wiśniowe. Zdecydowanie też straciły apetyt na pompony czy klasyczne muchy – bo i takich z całkiem niezłym skutkiem próbowałem. Kolejne dni to obserwacja coraz większej ilości trących się ryb /nawet kilkanaście na odcinku 10-20 metrów/ i coraz więcej gniazd tarłowych. Coraz też mniejsze zainteresowanie steelheadów naszymi przynętami. Irytujące było podsuwanie prawie pod pyski ryb naszych much i pomponów a jedyne reakcje to osuwanie się na bok albo całkowity brak reakcji. Atakować je zaczęły natomiast dolly varden, ustawione za gniazdami i oczekującymi na pokarm w postaci  ikry pstrągów. Nie były to jednak ryby duże – takie max. do 45 cm i bardzo chude. Wynagradzała nam to wszystko jednak możliwość obserwacji tarła pstrągów stalowogłowych. To naprawdę fascynujące zjawisko jak ogromne ryby /nawet ponad metr / na wodzie do 50 cm przystępowały do zadania przedłużania gatunku. A to, że nie brały to widocznie prawo natury. Jak powiedział jeden z kolegów : to tak  jak u ludzi, gdy się ma w głowie sex to nie myśli się o jedzeniu.  Owszem zdarzały się pojedyncze brania i złowione ryby ale nieporównywalnie mniej niż w dwa pierwsze dni. Toteż część ekipy postanowiła piątego dnia zmierzyć się z halibutami.

Czterech kolegów wynajęło kuter i wypłynęli na ocean. Po sześciu godzinach wrócili z tarczą. Złowili ponad 20 halibutów z czego 4 o wadze po 50 kg ! Kolejnego dnia trzech następnych wypłynęło ponownie na ocean ale tym razem w poszukiwaniu kingów. Również w ich wypadku wypad okazał się udany. Każdy złowił po jednym chinooku a wszystkie powyżej 1 metra, przy czym najdłuższy mierzył 106 cm. Reszta ekipy w tych dniach dalej penetrowała Situk „z buta” lub z wynajętej łódki wiosłowej, notując pojedyncze ryby i obserwując dalej trwający spektakl rozrodu steealheadów. Łącznie przez 7 dni złowiliśmy blisko 60 steelheadów  a największy 94 cm był sukcesem Olka. Nie muszę chyba dodawać, że z wyjątkiem jednej ryby wszystkie wróciły żywe do wody. Natomiast ryb, które spadły możemy liczyć na około 100.

Po siedmiu dniach wędkowania i ośmiu dniach pobytu przyszło pożegnać się z Alaską – moim eldorado z  młodzieńczych wyobrażeń. Czy spełniła moje marzenia z przed lat ? Na pewno była to udana wyprawa zarówno wędkarsko jak i towarzysko – za co wszystkim uczestniczącym w niej kolegom dziękuję. Z drugiej strony zauważalna wszędzie /i mnie osobiście przeszkadzająca/ komercja. Najważniejsze jednak, że marzenia zostały zrealizowane i już obecnie kombinuję jak polecieć na Alaskę jeszcze raz.

Andrzej Biernacki.

Galeria zdjęć z wyprawy ----------- > GALERIA ALASKA

     

 



« wstecz

Partnerzy i Przyjaciele:

puchar-warty pzw starowka galeria zdjęć
© 2024 Salmoklub Częstochowa. All Rights Reserved.
projekt i wykonanie: intersum.pl
^ Powrót do góry strony